Jaki jest Dynów?

opinie młodzieży i dorosłych

 

Jadzia: – Dynów jest bardzo fajny i cichy. Dobrze się tutaj mieszka, ale lepiej by było, gdyby istniało więcej sklepów i atrakcji.

Kasia: -Dynów jest pięknym miastem i ma piękny park, dużo zieleni. Dobrze się tutaj czuję. Jest dla mnie idealny i nie chcę nic zmieniać.

Jan: – Dynów jest dobry i piękny. Chciałbym by była księgarnia z komiksami, więcej sklepów.

Pani Ola: -Dynów jest interesujący, słoneczny oraz bardzo spokojny i senny. Jest też bezpieczny. Podoba mi się taki jaki jest i nie chcę aby się coś tutaj zmieniało.

Pani Justyna: – Dynów jest magiczny, piękny i otwarty. Nie chciałabym tutaj nic zmienić.

Pani Basia: – W Dynowie jest dużo przestrzeni i jest przepiękny. Chciałabym aby był tutaj pensjonat wśród zieleni, wśród traw i by turyści mogli z niego korzystać.

Historia starego domu

Dom, który od 20 lat tętni życiem młodzieży, zamieszkiwali kiedyś starzy ludzie. Byli smutni i tęsknili za dawnymi czasami.

Pamiętali nie tylko ten dom, ale i poprzedni, ponad 200 letni dwór, którego resztki fundamentów i schodów do ogrodu można współcześnie zobaczyć obok starej studni w dynowskim parku. Pierwszym właścicielem dworu był Jan Stanisław Trzecieski. Zbudował dwór w połowie XVII wieku. Miał syna Jakóba (pisownia oryginalna) który rozbudował dwór, ale młodo zmarł w Truskawcu. Jakób miał syna Zbigniewa, który zmarł przed I wojną światową. Ostatnim z rodu był Stefan. Przeżył obie wojny, ale także stratę swojego domu i wielu budynków w rodzinnym mieście. W 1944 r. Niemcy uciekający z Dynowa wysadzili w powietrze magazyn amunicji. Zniszczyli w ten sposób dwór i inne budynki. Rodzina Trzecieskich zamieszkała w nowym dworze (wybudowanym na początku XX w.). W domu tym mieszkały wtedy także córki właścicieli, które zostały wysiedlone przez Rosjan ze domostw na Podolu (dzisiejsza Ukraina).

Nowy dwór pan Stefan wybudował już w 1905 roku był większy niż poprzedni. Jednak rodzina się nie przeniosła do niego przez wiele lat. Gdy to zrobiła to najpierw mieszkały tu z rodzicami dorastające dzieci, potem wnuki przyjeżdżały na wakacje. Gospodarze byli ogromnie gościnni i każdy mógł liczyć na przyjęcie i serce, nikt też nie odchodził z pustymi rękoma i nikogo nie pytano kiedy sobie pójdzie. W czasie wojny państwo Trzeciescy przyjęli uchodźców z Poznańskiego. W czasie wybuchu amunicji w 1944r. nowy dwór ocalał, ale wymagał adaptacji. Stał się schronieniem dla licznej rodziny na 45 lat, do 1989 r.. Wnuki i prawnuki starego dziedzica powoli opuszczały dom. Ten pustoszał, a od 1970r. mieszkały tam tylko 3 staruszki, córki Stefana : Kinga Moysowa, Józefa Paygertowa i Anna Trzecieska. Uprawiały  duży ogród, czekały na wieści od dzieci i odwiedziny ks. Proboszcza. Ale powoli odchodziły… Ostatnią wolą najstarszej – Kingi było przekazanie domu ks. proboszczowi czyli dynowskiemu Kościołowi. Miało to miejsce w 1989r. Potem dwór i ogród objęła fundacja ,,Wzrastanie’’ pod zarządem pana Jana Burego. Teraz dom jest miejscem ważnym i potrzebnym dla wielu młodych ludzi. Stał się Domem dla dzieci, który dobrze funkcjonuje. Wychowawcy starają się aby dzieci i młodzież, która tam mieszka, wzrastała w wierze i pamiętała o tym, że musi dbać o ten stary i cenny dwór.

Oliwia Kisiel

Zapomniane magiczne zabawy

Nie tak dawno temu, w czasach kiedy nie było smarthonów czy komputerów z szybkim Internetem, żyły pozornie zwykłe dzieci. Pozornie zwyczajne bo swoje dziecięce czasy przeżyły w sposób magiczny. Dziś często o tym już nie pamiętają, my młodzież o tym nie wiemy. Opowiem Wam o tym. Dorośli sobie przypomną, a dzieci przeczytają po raz pierwszy.

To były piękne dni. Znam je z opowieści mojej mamy. Jej letni dzień zaczynał się tak.
– Wiktoria wyjdź na pole!! – usłyszałam z mojego podwórka krzyk który mnie obudził, wyjrzałam przez okno i ujrzałam moją przyjaciółkę Justynę.
– Zaraz będę! – odkrzyknęłam, po czym szybko się ubrałam, zbiegłam na dół założyłam buty, wzięłam torbę. Jak codziennie powiedziałam mamie, że wychodzę.
– Cześć Wika – to było pierwsze co usłyszałam zaraz u progu po czym zostałam złapana za ramię.
– Pójdziemy jeszcze po Karolinę i pójdziemy na beton – oznajmiła Justi (Justyna) i ciągła mnie przez 5 ulic aż doszłyśmy do okazałego domu.
– Karolina wyjdź na pole!! – krzyknęłam.
Gdzieś minutę później zobaczyłyśmy naszą serdeczną koleżankę w oknie.
– Zaraz zejdę! – odkrzyknęła
Nie minęło dużo czasu a już biegłyśmy na nasze ulubione miejsce w Dynowie – betonowy plac za starymi blokami.
– To co: klasy czy guma – zaczęła Kara (tak nazywałyśmy Karolinę)
– Klasy – zgodnie odrzekłyśmy.

– Rysuję, a wy poszukajcie kamyczków – powiedziałam szybko i sięgnęłam do torby po kredę.
Spokojnie rysowałam prawie idealne kwadraty na betonie, na końcu pół okrąg. Wszędzie wpisałam cyferki.
-Ja pierwsza, ja pierwsza – wołała Justi biegnąc w moją stronę
Gra w klasy i skakanie przez gumę były popularne wśród nastolatek trzydzieści – dwadzieścia pięć lat temu. Pierwsza polegała na narysowaniu na ziemi, najlepiej na betonie, asfalcie specjalnej figury składającej się z kilku pól. Na każdej narysowana była liczba. Dziewczynki, bo to głównie dziewczynki grały w klasy, rzucały kamyczkiem. Trzeba było skakać (raz na jednej nodze, raz na dwóch) po polach od najmniejszej liczby do największej, Potem zawrócić i sprawnie podnieść kamyczek. by się nie wywrócić . Jeśli ktoś się wywrócił, odpadał z gry. Najfajniejsze było skakanie. Dziewczynki bawiły się tak godzinami.

By skakać przez gumę trzeba było kupić przynajmniej 4 m gumy do majtek. Do zabawy potrzebne były trzy kumpele, w ostateczności dwa krzesła o bawić się można było samemu.

Dwie osoby stawały naprzeciwko siebie w pewnej odległości, rozciągały związaną gumę między sobą, tak, że powstała przestrzeń do skakania. Trzecia osoba skakała specjalne kroki między gumami, tak by o nie nie zahaczyć. Z każdą turą rósł poziom trudności skakania, bo gumę podnoszono. Najpierw była na wysokości kostek, potem kolan, na końcu bioder.

Gdy skacząca zahaczyła o gumę, kończyła grę i stawała do trzymania. Wygrywała ta dziewczynka, która najdłużej skakała.

Były też gry dla chłopców i dziewcząt. Na przykład wyścigi kapsli. Na bruku rysowało się tor z dużą liczbą zakrętów. W środku kapsli przyklejało się plastelinę i przyczepiało się flagi różnych państw. Każdy uczestnik po kolei „pstrykał” swój kapsel, tak by nie opuścił tory. Jeśli z niego wypadł, musiał zacząć jeszcze raz. Wygrywała ta osoba, której kapsel najszybciej dotarł do mety.

Gdy mama opowiadała mi tę historię obie się dobrze bawiłyśmy. Mama z rozmarzeniem wspominała zabawy (do dziś przyjaźni się z tymi dziewczynami), a ja słuchałam z zaciekawianiem.  Pomyślałam: – Chyba namówię moje kumpele do takich zabaw.

Katarzyna Kucabińska